Ostatnio napisał do mnie Kosmos.
Taki oto dyplom dostałam:
Wczoraj (i przedwczoraj) dałam sobie w kość z Pidżejem, więc po całym tym emocjonującym dniu nie miałam już siły na dłuższy wpis.
Bądźcie pozdrowieni i pozdrowione!
środa, 31 stycznia 2018
wtorek, 30 stycznia 2018
Sztuka Wolności
Dzisiaj o 13-tej mam termin u pewnej Starszej Siostry, notariuszki w Olsztynie.
Podpisuję akt założycielski fundacji
Sztuka Wolności, której to fundacji jestem fundatorką i prezeską.
LoveLoveLoveLoveLoveLoveLoveLoveLoveLoveLoveLoveLoveLoveLoveLoveLoveLoveLoveLove
Podpisuję akt założycielski fundacji
Sztuka Wolności, której to fundacji jestem fundatorką i prezeską.
LoveLoveLoveLoveLoveLoveLoveLoveLoveLoveLoveLoveLoveLoveLoveLoveLoveLoveLoveLove
poniedziałek, 29 stycznia 2018
Sign of the Times
Miałam mocny tydzień.
Wiem z P&P, że nie tylko ja tak miałam.
Bo to podobno ten mars w skorpionie tak robi...
W każdym razie, tydzień zakończył się niedzielą z cyklu "dzień zero".
Długo na to czekałam,
pracowałam na to wręcz,
Buddysta mi pomagał,
AleMężczyzna próbował pomóc,
ale to każdy musi sam.
Nie przyspieszysz.
Dziś zatem pierwszy dzień.
Siedziałam wczoraj wieczorem na kanapie sama i nawet wypiłam trochę czerwonego wina,
czego już dawno nie było, a potem ktoś gdzieś polecił ten wywiad z Organkiem na Trójce,
więc włączyłam, czego też dawno nie było, i Organek tam polecił ten utwór, który świetnie pasował do atmosfery wieczoru.
Uczucie w dniu zero było właśnie takie.
W końcu oderwanie i lot.
Nawet nie wiecie...
Organek i ja to relacja, na którą jeszcze nie przyszedł czas.
Co prawda, prawie dwa lata temu rozmawialiśmy w Toruniu i On prosił, żeby mu wysłać link do Wieśniaka ("ZdrowyWieśniak, to ja!") na "ten cały facebook", co też uczyniłam, ale widzę, że On tej wiadomości nie odebrał. Pewnie zawieruszyła się gdzieś w "innych".
I spoko.
Przyjdzie na to czas, przyjdzie czas, przyjdzie czas.
Jak na razie dzięki Organkowi trafiłam na konkurs fotograficzny do toruńskiego CSW,
bo On często poleca takie wydarzenia w Toruniu.
Być może tam mieszka. Nie wiem.
Na pewno tam studiował - zupełnie jak AleMężczyzna i tylko chwilę wcześniej.
W Toruniu znam więc nie jeden akademik,
nie jedną stołówkę,
nie jedną bibliotekę.
Wiem od początku, że Organek będzie ważnym gościem w moim Pałacu.
Po prostu to wiem.
Zanim to nastąpi, dom będzie mi rozbrzmiewał inną muzyką -
już niedługo.
Szykuje się bardzo ciekawy luty.
Zaczynam już jutro.
Jutro niejako prapremiera lutego.
A później być może będę nawet w stolicy,
ale odezwę się jeszcze do każdej z osobna, jakby co.
Link do wywiadu:
https://www.polskieradio.pl/9/6085/Artykul/2007436,Tomasz-Organek-o-slowach-ktore-definiuja-jego-zycie
Wiem z P&P, że nie tylko ja tak miałam.
Bo to podobno ten mars w skorpionie tak robi...
W każdym razie, tydzień zakończył się niedzielą z cyklu "dzień zero".
Długo na to czekałam,
pracowałam na to wręcz,
Buddysta mi pomagał,
AleMężczyzna próbował pomóc,
ale to każdy musi sam.
Nie przyspieszysz.
Dziś zatem pierwszy dzień.
Siedziałam wczoraj wieczorem na kanapie sama i nawet wypiłam trochę czerwonego wina,
czego już dawno nie było, a potem ktoś gdzieś polecił ten wywiad z Organkiem na Trójce,
więc włączyłam, czego też dawno nie było, i Organek tam polecił ten utwór, który świetnie pasował do atmosfery wieczoru.
Uczucie w dniu zero było właśnie takie.
W końcu oderwanie i lot.
Nawet nie wiecie...
Organek i ja to relacja, na którą jeszcze nie przyszedł czas.
Co prawda, prawie dwa lata temu rozmawialiśmy w Toruniu i On prosił, żeby mu wysłać link do Wieśniaka ("ZdrowyWieśniak, to ja!") na "ten cały facebook", co też uczyniłam, ale widzę, że On tej wiadomości nie odebrał. Pewnie zawieruszyła się gdzieś w "innych".
I spoko.
Przyjdzie na to czas, przyjdzie czas, przyjdzie czas.
Jak na razie dzięki Organkowi trafiłam na konkurs fotograficzny do toruńskiego CSW,
bo On często poleca takie wydarzenia w Toruniu.
Być może tam mieszka. Nie wiem.
Na pewno tam studiował - zupełnie jak AleMężczyzna i tylko chwilę wcześniej.
W Toruniu znam więc nie jeden akademik,
nie jedną stołówkę,
nie jedną bibliotekę.
Wiem od początku, że Organek będzie ważnym gościem w moim Pałacu.
Po prostu to wiem.
Zanim to nastąpi, dom będzie mi rozbrzmiewał inną muzyką -
już niedługo.
Szykuje się bardzo ciekawy luty.
Zaczynam już jutro.
Jutro niejako prapremiera lutego.
A później być może będę nawet w stolicy,
ale odezwę się jeszcze do każdej z osobna, jakby co.
One Love!
Rock, rock on.
Link do wywiadu:
https://www.polskieradio.pl/9/6085/Artykul/2007436,Tomasz-Organek-o-slowach-ktore-definiuja-jego-zycie
niedziela, 28 stycznia 2018
sobota, 27 stycznia 2018
Defence is the first act of offence
- O Boże, co on ma w tej głowie! - powiedział AleMężczyzna, kiedy z wolna snuliśmy się po sali na pierwszym piętrze Centrum Sztuki Współczesnej w Toruniu. W sekcji Znaki Czasu trwa wystawa twórczości Davida Lyncha, który znany jest szerokiej publiczności jako reżyser enigmatycznych, ciężkich, koszmarnych wręcz filmów fabularnych oraz kultowego serialu Twin Peaks. Szersza publiczność często nie wie, że Lynch także maluje, fotografuje czy nagrywa muzykę. W CSW kurator Marek Żydowicz - organizator międzynarodowego festiwalu sztuki operatorskiej Camerimage - zebrał pokaźny zbiór rysunków, obrazów, instalacji i instalacji wideo Davida Lyncha. Na tę wystawę udaliśmy się tuż po obejrzeniu zdjęć nagrodzonych w ramach konkursu World Press Photo 2017, które są wystawiane na parterze. Wszystko za sprawą organizowanego przez CSW konkursu fotograficznego, w którym wzięłam udział. To dlatego tydzień temu znaleźliśmy się w Toruniu.
W latach 90-tych mieliśmy taki okres, kiedy zachłannie pochłanialiśmy godne uwagi dzieła kinematografii. Kiedy obejrzeliśmy już wszystko, co było w ostródzkich wypożyczalniach kaset VHS, odkryliśmy olsztyńską wypożyczalnią Beverly Hills z jej działem filmów dystrybuowanych przez Gutek Film. Do naszych ulubieńców należeli Lars von Trier i David Lynch właśnie, co jest wielce wymowne à propos naszego stanu emocjonalnego w tamtych latach... Dziś nie do pomyślenia. Dlatego też zarówno AleMężczyzna, jak i ja dość silnie zareagowaliśmy na tę wystawę w CSW. AleMężczyzna uciekł, a mnie strasznie rozbolał żołądek.
"Ta sztuka mnie nie karmi. Co to ma być?" - pomyślałam zniesmaczona. Zabierałam się do opuszczenia sali. Dudniła tam ciężka muzyka przeszywana jaskrawymi dźwiękami smyczków jak z filmów grozy, ściany usłane były obrazami postaci o twarzach w kształcie wagin. Mój wzrok zatrzymał się na małym ekranie, na którym wyświetlany był film. Jasna sprawa, że przykuł moją uwagę, bowiem bohaterowie filmu mieli ludzkie ciała i ogromne królicze głowy. Żołądek dokuczał coraz bardziej. Kręciło mi się w głowie od bordowych ścian i aksamitnych kotar, chciałam uciekać od tej głośnej, wibrującej muzyki, ale ciekawość wygrała. Założyłam słuchawki i weszłam w świat Lyncha.
Przed napisaniem tego wpisu nie sięgnęłam po literaturę, nie sprawdziłam faktów ani nie podszkoliłam się w zakresie historii sztuki. Chcę tu pokazać, jaką funkcję spełniają sztuka nowoczesna i współczesna i co możemy z nich czerpać. Chcę także zwrócić uwagę na fakt, że wszyscy możemy być ich odbiorczyniami/odbiorcami, nawet jeśli nie wiemy dużo o historii sztuki oraz wydaje nam się, że dzieła te nie mają sensu, są brzydkie, nie karmią nas albo że ich nie rozumiemy. Grunt to spojrzeć w głąb siebie i spróbować zrozumieć to, co dzieje się w nas za sprawą tejże sztuki. Tu nie ma "złych" ani "dobrych" odpowiedzi.
To nie matura według klucza.
To samo życie.
Co więc zadziało się we mnie?
Pojawiła się ta przeszywająca groza i lęk przed nieznanym i nieobliczalnym, które towarzyszą mi podczas seansów chyba wszystkich filmów Davida Lyncha. Tym razem jednak wyraźnie poczułam, że ten film to klucz do zrozumienia USA - kraju zbudowanego na masakrze rdzennej ludności i zwierząt oraz na bestialstwach niewolnictwa, którego pokłosie przecież nadal ma się nie najgorzej. Wystarczy wspomnieć o ruchu Black lives matter. Zobaczyłam i poczułam koszmar dusznego społeczeństwa opartego na konwenansach i pozorach, na zbrojach garniturów, na maskach, pod którymi nie wiadomo co się kryje. Człowiek tak silnie opancerzony jest zdany na brak relacji i emocjonalny chłód.
Atmosfera filmu oraz wypowiadane tam sekwencje wprawiają w stan niepokoju i oczekiwania. Powstaje poczucie, że coś strasznego się dzieje albo zaraz się wydarzy, a przecież przedstawiono tam tylko bardzo codzienne czynności. Specyficzne oświetlenie w zestawieniu z wywołującą napięcie muzyką sprawia, że postrzegamy tę codzienność jako koszmar. Powstał film z gatunku horroru. Tyle że ten koszmar rozgrywa się w nas - na podstawie klisz kultury popularnej (np. długie cienie i muzyka) i - tak - naszych własnych doświadczeń.
W tym sensie film Rabbits przywodzi na myśl moją ulubioną metaforę obchodów świąt Bożego Narodzenia w Polsce, którą - cóż za koincydencja - New Yorker umieścił na okładce pierwszego numeru w 2018 roku:
Wszyscy udajemy, że na środku salonu nie ma słonia.
Tak jak społeczeństwo (tutaj akurat amerykańskie) udaje, że wszystko jest cacy.
W drugiej sali już nie jest tak subtelnie. Wystawiane tam obrazy przedstawiają między innymi sceny przemocy w ognisku domowym - w sensie dosłownym, gdyż Lynch całkiem często sięga po temat ognia, spalenia, podpalenia. Mamy tu sceny przedstawiające osoby, którym puściły nerwy i wszelkie hamulce. To obraz duszy zbiorowej społeczeństwa, w którym co i rusz jakiś przeciętny przedstawiciel klasy średniej dokonuje masakry na ludności cywilnej.
David Lynch pozwala nam zajrzeć za kulisy tych wydarzeń. Tutaj możemy zobaczyć, jaka codzienność być może poprzedza te akty szaleństwa.
Tytuły obrazów to scenki z koszmaru życia rodzinnego:
Woman with a broken neck and an electric knife speaks to her husband
"Change the fucking channel, fuckface"
czy
Bob loves Sally until she is blue in the face
David Lynch zdaje się być arcywrażliwym przekaźnikiem, który wydobywa na zewnątrz to, co społeczeństwo amerykańskie kryje w szafach, pod dywanami i pod pierzynką. Artysta zagląda do salonów i sypialni, wywraca społeczeństwo na drugą stronę i prezentuje nam ohydne bebechy. Wygląda na to, że ma silną potrzebę wyrzucenia z siebie, zwymiotowania wręcz, całej tej mieszanki okropieństw.
Rozumiem Go doskonale!
W końcu miałam tę samą potrzebę, kiedy tylko weszłam w tę przestrzeń.
Sztuka nowoczesna/współczesna przemawia językiem emocji i potrafi mieć walory wybitnie edukacyjne nie używając akademickich metod nauczania. Często nie dociera ona do publiczności poprzez intelekt, lecz poprzez ciało. I tutaj taki drobny haczyk - warunkiem jest chociażby podstawowy kontakt odbiorczyni/odbiorcy ze swoim ciałem. Jeszcze kilka lat temu prawdopodobnie nie powiązałabym skurczy żołądka z upiorną sztuką. Dziś, zapoznana z metodami Reicha czy Lowena, dostrzegam tę kauzalność.
"Ten Lynch to są rzygi, nie wystawa" - powiedział AleMężczyzna już przy szatni, ale później jeszcze długo rozmawialiśmy o tej wystawie. I o to chodzi.
piątek, 26 stycznia 2018
Po Durągu
Piszę dla Was recenzję wystawy, którą widziałam tydzień temu w Toruniu.
Tak jak wspomniałam, jest to upiorna sztuka, która przyprawia o mdłości, więc piszę po kawałku i robię przerwy, ale już niedługo się z Wami podzielę.
Tymczasem kilka kojących ujęć z wtorku, zanim nadeszła odwilż.
czwartek, 25 stycznia 2018
Leszek/Lekcje Koniczka
Zainspirowana wczorajszym wpisem CórkaWiśniewskiego zapytała w komentarzu, czy mam jeszcze tego bobasa z dawnych lat. Bobasa, któremu Ona nadała imię Leszek.
Musicie bowiem wiedzieć, że
1. CórkaWiśniewskiego i ja znamy się od zawsze i bawiłyśmy się a to u Niej, a to u mnie;
2. w mrocznych latach 80-tych istniała taka instytucja jak bobas. Była to gumowa lalka przypominająca niemowlaka. Wszystkie dziewczynki chciały mieć bobasa.
Niestety wiele dziewczynek nie wyrosło z tej zachcianki i ma bobasa po dziś dzień - chociażby takiego czterdziestoletniego, ale to to już zupełnie inny temat.
Nie o tym dziś chciałam tu pisać...
W Wigilię 1987 roku ja także stałam się posiadaczką bobasa, co zostało uwiecznione fotograficznie przez WujkaPawła - jedynego wówczas posiadacza aparatu fotograficznego w naszej rodzinie.
Sprawa jednak była wielce dramatyczna...
Otóż moja kuzynka z miasta, która miała babcię Niemkę (kryptonim Die Wilde Hilde), miała także zachodnioniemieckiego bobaska z prawdziwymi genitaliami męskimi, co Ją wówczas wprawiało w niemałe osłupienie.
Mnie nie.
Też chciałam taką zabawkę.
Jakież było moje rozczarowanie, kiedy pod choinką okazało się, że mój komunistyczny bobas nie tylko ma durny wyraz twarzy wskazujący na - no nie wiem - może kodeinowe upojenie w łonie matki, ale także - o zgrozo - zamiast męskich genitaliów ma miękkie podbrzusze z waty!
Grymas na zdjęciu jest usilną próbą powstrzymania wybuchu płaczu.
Jakiś czas później moja mama w ramach rekompensaty przywiozła mi z Moskwy piękną lalę, która chodziła i mówiła Mama. Niestety krótki był jej żywot.
Pewnego dnia z drugiego końca wsi przybyła do nas czteroletnia MS i usiadła lalce na krtani,
aż tej Mama ugrzęzła w gardle...
Śmiejcie się na zdrowie,
ale strzeżcie się, drogie Panie,
bobasów z watą pomiędzy nogami.
Ważna lekcja.
To była ważna lekcja.
Subskrybuj:
Posty (Atom)