„The conceptual penis as a social construct”.
Pracę naukową o takim tytule przesłał mi ostatnio Holly.
Jak widać, nasza przyjaźń jest mocno zakotwiczona w
intelekcie.
Ale nie o tym dziś chciałam tu pisać.
Nie mam w sobie miejsca na cudze światy, więc oglądam
maksymalnie jeden film na kwartał, a powieści nie czytam teraz wcale. Chciałam
jednak obejrzeć „Sztukę kochania”, bo „Dzień Kobiet” Sadowskiej mi się podobał.
W zeszły piątek film można było kupić z Wyborczą, więc
mam i obejrzałam.
I co?
To skomplikowane.
Film ogląda się świetnie i płynnie. Akcja jest wartka,
dialogi nie rażą, zawsze jest piękna pogoda.
No, jest to wymarzona komedia antyromantyczna, tylko
czy to dobrze?
Na dzień dobry razi mnie ta moda na przedstawianie
PRLu jako zaczarowanej, przaśnej krainy jowialnej groteski, w której urzędnicy
KC są takimi brzuchatymi, całkiem niegroźnymi fajtłapami. Sądzę, że obracanie w
żart realiów autorytarnego reżimu wynika z braku umiejętności przedstawienia go
w sposób realistyczny i oddający duszną atmosferę zagrożenia. W takiej scenerii
gra aktorska staje się dość slapstickowa i nie wystarcza, aby unieść pełną gamę
ludzkich emocji. A tych w życiu pani W. przecież musiał być cały przygniatający
ogrom. Życie w trójkącie z mężem-seksoholikiem, dramat wokół macierzyństwa,
stawianie czoła mizoginii w kręgach akademickich, w końcu – brak umiejętności
zbudowania trwałej, szczęśliwej relacji miłosnej spowodowany notorycznym
lokowaniem uczuć w mężczyznach niedostępnych emocjonalnie. To jest bardzo
ciężki kaliber! To jest materiał na coś w stylu Sierpnia w hrabstwie
Osage. Zamiast tego mamy Miśkę w krainie czarów,
bo i kolorystyka scenografii czy kostiumów i styl prowadzenia kamery są dość
psychodeliczne.
Czy w Polsce nadal nie można opowiadać o seksie
inaczej, niż poprzez rubaszny żart wąsacza???
Ach, ten seks.
Oh My Goddess….
Film został wyreżyserowany przez kobietę, co wydawało
się bardzo obiecujące. Niestety, sceny seksu są bardzo, ale to bardzo
przesiąknięte patriarchalną, pornograficzną narracją na ten temat. Zakrawa to
na parodię i pastisz, przypomina scenę, w której Wanda, ratując „honor”
homoseksualnego SS-mana, głośno symuluje stosunek, aż tynk leci ze ścian
nazistowskiego więzienia. Przykro się na to patrzy. Te królicze ruchy pod
prysznicem, pod drzewem, gdzie popadnie. Ja rozumiem, że i tak można, ale – na
Boga – przecież nie tylko! Marynarz Jurek - mężczyzna, przy którym Wisłocka
otworzyła się seksualnie - opowiada o tantrze. Dlaczego więc nie pokazać
elementów jej bogactwa? To jest dopiero high! Przeżyj to kilka razy, a
zrozumiesz, że mainstream podsuwa nam nędzny erzac. Dla Sadowskiej zwierzęce,
pospieszne rzucanie się na siebie zdaje się być jedynym sposobem przedstawienia
namiętności. Kompletnie brakuje tu fajerwerków, jakie może dać subtelne, ciche
spotkanie dwojga ludzi, kiedy to najmniejsze muśnięcie winduje cię na inną
planetę, a w mózgu wybucha ci paleta Van Gogh’a i czujesz się jak członkowie
Coldplay w Hymn
for the weekend.
Do tego jednak potrzebne są prawdziwa bliskość i
otwartość na drugiego człowieka w sensie transcendentnym. Tego w filmie brak.
Tryska testosteron, ale oksytocyna i serotonina to towary deficytowe niczym
papier toaletowy. Jest seks, nie ma kochania, a już na pewno nie ma tam jego sztuki. Ba! Nie
ma nawet sztuki
seksu. Zamiast tego jest bieda. Fakt, głośna ona, efektowna i zapewne
bardzo lepka, ale to nadal jest bieda odcięcia. To bieda człowieka, który
odbiera świat jako zbiorowisko niepołączonych ze sobą, samotnych indywiduów.
Rewolucja seksualna była mrzonką niby to zbuntowanych młodzieniaszków, którzy
dziś pełnią funkcje wypasionych prezesów i przewodniczących partii. Owszem,
dzięki antykoncepcji hormonalnej było mniej niechcianych ciąż i małżeństw, ale
poczytajcie o tym z perspektywy kobiet – wstrętny, wykorzystujący patriarchat
jak się patrzy, tyle że okraszony seksem pozamałżeńskim.
Tak samo jak Sztuka kochania Wisłockiej
była burzą w szklance patriarchalnej wody, tak samo film Sadowskiej umacnia
patriarchalne stereotypy na temat tego, jak może/ma wyglądać udany seks. Ani
książka, ani film nie wychodzą poza ramy takiej narracji o kobiecie. Obawiam
się, że w Polsce jest to po prostu narracja dominująca i obowiązująca. Nie ma
nas w nas. Są cudze wyobrażenia.
Archetypowa Polka jest odbiciem męskiej fantazji na jej temat.
Archetypowa Polka jest odbiciem męskiej fantazji na jej temat.
Tylko czy aby archetypowy mężczyzna też nie jest
odbiciem? Odbiciem swoich fantazji na swój temat, odbiciem fantazji kobiet
będących odbiciami… Tak skomplikowana, wielopoziomowa konstrukcja sprawia, że w
łóżku czy w trawie spotykają się nie ludzie, lecz konstrukty nienauczone wglądu
w siebie, nieświadome tego, że kompas jest w nich, a nie w poradnikach,
filmach, gazetach.
Ile jest seksu w polskim seksie? Ile w nim gry,
udawania, wstydu, lęku, chęci sprostania nie wiadomo czyim oczekiwaniom,
zaimponowania wydolnością lędźwi?
I tu jeszcze oddam sprawiedliwość męskiej części
ludzkości, bo przecież wiem, że nie każdy robi to tak, jak wyobraża to sobie
Sadowska. Świadomie nie piszę tu, że chodzi o narrację męską. Chodzi raczej o
narrację patriarchatu, który wtłacza zarówno kobiety, jak i mężczyzn w
określone role, a to niszczy w nas ludzi.
Co nam to mówi o reżyserce i o jej własnej
seksualności?
Nie oszukujmy się, że smakoszka miodu akacjowego
będzie twierdziła, że najlepszy jest ten sztuczny rodem z komuny…
I f*&^ing can’t believe it, pani Mario…
Może wpadnie Pani do nas na następne P&P?
Reasumując: więcej o sztuce kochania dowiecie się z
teledysku Coldplay.
Drinks on me.
PS Instytucja małżeństwa w tym filmie to temat na
oddzielny wpis, na książkę, na życie.
Może innym razem.