środa, 31 maja 2017

Badania terenowe nad polskim seksem

czyli:
„The conceptual penis as a social construct”.
Pracę naukową o takim tytule przesłał mi ostatnio Holly.
Jak widać, nasza przyjaźń jest mocno zakotwiczona w intelekcie.
Ale nie o tym dziś chciałam tu pisać.
Nie mam w sobie miejsca na cudze światy, więc oglądam maksymalnie jeden film na kwartał, a powieści nie czytam teraz wcale. Chciałam jednak obejrzeć „Sztukę kochania”, bo „Dzień Kobiet” Sadowskiej mi się podobał. W zeszły piątek film można było kupić z Wyborczą, więc mam i obejrzałam.
I co?
To skomplikowane.
Film ogląda się świetnie i płynnie. Akcja jest wartka, dialogi nie rażą, zawsze jest piękna pogoda.
No, jest to wymarzona komedia antyromantyczna, tylko czy to dobrze?
Na dzień dobry razi mnie ta moda na przedstawianie PRLu jako zaczarowanej, przaśnej krainy jowialnej groteski, w której urzędnicy KC są takimi brzuchatymi, całkiem niegroźnymi fajtłapami. Sądzę, że obracanie w żart realiów autorytarnego reżimu wynika z braku umiejętności przedstawienia go w sposób realistyczny i oddający duszną atmosferę zagrożenia. W takiej scenerii gra aktorska staje się dość slapstickowa i nie wystarcza, aby unieść pełną gamę ludzkich emocji. A tych w życiu pani W. przecież musiał być cały przygniatający ogrom. Życie w trójkącie z mężem-seksoholikiem, dramat wokół macierzyństwa, stawianie czoła mizoginii w kręgach akademickich, w końcu – brak umiejętności zbudowania trwałej, szczęśliwej relacji miłosnej spowodowany notorycznym lokowaniem uczuć w mężczyznach niedostępnych emocjonalnie. To jest bardzo ciężki kaliber! To jest materiał na coś w stylu Sierpnia w hrabstwie Osage. Zamiast tego mamy Miśkę w krainie czarów, bo i kolorystyka scenografii czy kostiumów i styl prowadzenia kamery są dość psychodeliczne.
Czy w Polsce nadal nie można opowiadać o seksie inaczej, niż poprzez rubaszny żart wąsacza???
Ach, ten seks.
Oh My Goddess….
Film został wyreżyserowany przez kobietę, co wydawało się bardzo obiecujące. Niestety, sceny seksu są bardzo, ale to bardzo przesiąknięte patriarchalną, pornograficzną narracją na ten temat. Zakrawa to na parodię i pastisz, przypomina scenę, w której Wanda, ratując „honor” homoseksualnego SS-mana, głośno symuluje stosunek, aż tynk leci ze ścian nazistowskiego więzienia. Przykro się na to patrzy. Te królicze ruchy pod prysznicem, pod drzewem, gdzie popadnie. Ja rozumiem, że i tak można, ale – na Boga – przecież nie tylko! Marynarz Jurek - mężczyzna, przy którym Wisłocka otworzyła się seksualnie - opowiada o tantrze. Dlaczego więc nie pokazać elementów jej bogactwa? To jest dopiero high! Przeżyj to kilka razy, a zrozumiesz, że mainstream podsuwa nam nędzny erzac. Dla Sadowskiej zwierzęce, pospieszne rzucanie się na siebie zdaje się być jedynym sposobem przedstawienia namiętności. Kompletnie brakuje tu fajerwerków, jakie może dać subtelne, ciche spotkanie dwojga ludzi, kiedy to najmniejsze muśnięcie winduje cię na inną planetę, a w mózgu wybucha ci paleta Van Gogh’a i czujesz się jak członkowie Coldplay w Hymn for the weekend.
Do tego jednak potrzebne są prawdziwa bliskość i otwartość na drugiego człowieka w sensie transcendentnym. Tego w filmie brak. Tryska testosteron, ale oksytocyna i serotonina to towary deficytowe niczym papier toaletowy. Jest seks, nie ma kochania, a już na pewno nie ma tam jego sztuki. Ba! Nie ma nawet sztuki seksu. Zamiast tego jest bieda. Fakt, głośna ona, efektowna i zapewne bardzo lepka, ale to nadal jest bieda odcięcia. To bieda człowieka, który odbiera świat jako zbiorowisko niepołączonych ze sobą, samotnych indywiduów. Rewolucja seksualna była mrzonką niby to zbuntowanych młodzieniaszków, którzy dziś pełnią funkcje wypasionych prezesów i przewodniczących partii. Owszem, dzięki antykoncepcji hormonalnej było mniej niechcianych ciąż i małżeństw, ale poczytajcie o tym z perspektywy kobiet – wstrętny, wykorzystujący patriarchat jak się patrzy, tyle że okraszony seksem pozamałżeńskim.
Tak samo jak Sztuka kochania Wisłockiej była burzą w szklance patriarchalnej wody, tak samo film Sadowskiej umacnia patriarchalne stereotypy na temat tego, jak może/ma wyglądać udany seks. Ani książka, ani film nie wychodzą poza ramy takiej narracji o kobiecie. Obawiam się, że w Polsce jest to po prostu narracja dominująca i obowiązująca. Nie ma nas w nas. Są cudze wyobrażenia. 
Archetypowa Polka jest odbiciem męskiej fantazji na jej temat.
Tylko czy aby archetypowy mężczyzna też nie jest odbiciem? Odbiciem swoich fantazji na swój temat, odbiciem fantazji kobiet będących odbiciami… Tak skomplikowana, wielopoziomowa konstrukcja sprawia, że w łóżku czy w trawie spotykają się nie ludzie, lecz konstrukty nienauczone wglądu w siebie, nieświadome tego, że kompas jest w nich, a nie w poradnikach, filmach, gazetach.
Ile jest seksu w polskim seksie? Ile w nim gry, udawania, wstydu, lęku, chęci sprostania nie wiadomo czyim oczekiwaniom, zaimponowania wydolnością lędźwi?
I tu jeszcze oddam sprawiedliwość męskiej części ludzkości, bo przecież wiem, że nie każdy robi to tak, jak wyobraża to sobie Sadowska. Świadomie nie piszę tu, że chodzi o narrację męską. Chodzi raczej o narrację patriarchatu, który wtłacza zarówno kobiety, jak i mężczyzn w określone role, a to niszczy w nas ludzi.
Co nam to mówi o reżyserce i o jej własnej seksualności?
Nie oszukujmy się, że smakoszka miodu akacjowego będzie twierdziła, że najlepszy jest ten sztuczny rodem z komuny…
I f*&^ing can’t believe it, pani Mario…
Może wpadnie Pani do nas na następne P&P?

Reasumując: więcej o sztuce kochania dowiecie się z teledysku Coldplay.
Drinks on me.




PS Instytucja małżeństwa w tym filmie to temat na oddzielny wpis, na książkę, na życie.
Może innym razem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz