sobota, 21 października 2017

Myśl też zdobi i złoci

Malowanie ścian nie poszło w las.

W dniu, w którym ubrałam się cała na czarno, obudziłam się już o godzinie 6-tej,
kiedy krajobraz za oknem spaceshipu był jeszcze iście belgijski, co jednak dało się stwierdzić dopiero po otworzeniu zaparowanych okien. Leżałam tak sobie cichutko, a odpowiedzi na pytania, których nikt nie zadał, same dobijały się do obrzeży umysłu i w końcu kazały wstać i zrobić
kawę ze smalcem
dla majaczącego na kwiecistej poduszce, pięknie umięśnionego MotownLovera.
Taki pięknie umięśniony mężczyzna w łóżku to jednak potrafi kobiecie podnieść ciśnienie...

Później, około południa, kiedy przywitałam wszystkich osobiście, weszłam do wiejskiego kościółka,
który pradziadek Anji zaprojektował jako kaplicę baptystyczną jakieś 100 lat temu, i uderzyło mnie, jak bardzo jest mały, a jak wielki potrafił wydawać się ultrasce katolickiej w latach świetności Jej zaangażowania ideologicznego. Gdy tak patrzyłam na pomalowane farbą olejną pruskie drzwi do zakrystii, nie mogłam nie przypomnieć sobie swoich blasfemistyczno-anarchistycznych wybryków z pierwszej ławki (shout out to MS, hehehe). Ogarnęło mnie też nieodparte wrażenie, że jestem tu ostatni raz. Już chyba nie ma nikogo, dla kogo zechciałabym w ten sposób spędzić godzinę swojego życia. Anyway...usiadłam jednak całkiem z przodu i postanowiłam przeżyć to z największą obecnością i uważnością. Mężczyzna we fioletowym ornacie mówił o czasie. Uderzyło mnie, że w przeciwieństwie do innych wygłaszających tego typu przemowy, które dane mi było wysłuchać, mężczyzna zdawał się być trzeźwy. Ba! Wiele wskazywało na to, że trzeźwy był także Jego umysł. Wypowiedź zakończył stwierdzeniem, że swoim własnym odejściem chciałby wywołać w kimś przemianę. To było znakomite podsumowanie moich porannych przemyśleń, więc wstałam bardzo spokojna, wzięłam J. z I. za rękę i spojrzałam w górę ku balkonowi, skąd spoglądała na nas moja patronka. To Jej imię wybrałam podczas bierzmowania, na które - a jakże - przybyłam specjalnie z Niemiec.
Gdyby Laura Vicuña żyła dzisiaj,
zapewne miałaby profil na fejsie,
gdzie mogłaby napisać
#MeToo.

"Co za ironia" - pomyślałam pokazując obraz MotownLoverowi.
Ewidentnie coś poszło nie tak.
Po przeczytaniu komiksu o Laurze w 1991 roku chęci miałam bowiem jak najszczersze,
a życie w czystości i ofierze wobec matki
wydawało się nader obiecujące.
Coś jednak poszło mocno nie tak...

Żegnaj błogosławiona Lauro!
Żegnajcie archetypy umartwionej kobiecości, nieprzebudzonej seksualności, wstydu, bólu, poniżenia, nienawiści wobec kobiet, zniewolenia, cierpiętnictwa i nieszczęścia.
Dość tych patronek od przemocy i śmierci za życia.
Dość, dość, dość!
Wyszłam stamtąd.
Nie wracam.
Nawet nie zamknęłam drzwi.

Od dziś mam nową twarz.




5 komentarzy: