niedziela, 15 kwietnia 2018

Marvelous sex: do rzeczy

Uwaga - bardzo długi wpis!
Przygotujcie kocyk, kawkę, króliczka i wyłączcie się na godzinę.

To było tak, że w piętek po śniadaniu jeszcze pisałam z pięknym AleMężcyzną, który razem z Panem Pawłem pracuje w Pustelni, oraz z Zawadczanką, która jest w Barcelonie. Zależało mi jednak na tym, aby zdążyć podjechać nad jezioro i zrobić kilka zdjęć, więc po 10-tej wyszłam z hotelu. Było dość chłodno, ale już trudno. Mam ciężką torbę ze sprzętem, do tego szybki marsz i jakoś to będzie.
August Alsina śpiewał coś tam o gwiazdach porno...

Ten dzień rozwijał się dość powoli:



Później bardzo przyspieszył, później znowu zwolnił, aż o 17.15, w kawiarni przy operze spotkaliśmy się ze Stefką Perifanovą. Pamiętacie Stefkę? Jest pianistką, a my jesteśmy Jej groupies. W styczniu byliśmy na Jej recitalu w katowickim NOSPRze, a do Zurychu przylecieliśmy już dla koncertów całej rodziny. Mąż Stefki Leonardo Muzii jest dyrygentem, a ich młodziutki, nastoletni syn Niccolò staje się pianistą. Poniżej ulotka promująca trzy wspólne koncerty ojca i syna. Na pierwszym z trzech koncertów byliśmy wczoraj w miejscowości Oberglatt. Napiszę jeszcze o tym miejscu.


Cała rodzina mieszka w Bazylei, ale Stefka pracuje m.in. na Zürcher Hochschule der Künste, gdzie kształci pianistów i pianistki. W związku z tym znakomicie zna Ona miasto i jego zwyczaje. Kiedy siedzieliśmy w kawiarni przy operze, Stefka ubolewała nad tym, że nie udało nam się zdobyć biletów na Dziadka do Orzechów, który podobno jest spektakularny.

Od słowa do słowa...

Znalazły się trzy niezrealizowane rezerwacje.
45 minut później siedzieliśmy już w naszej loży.
Bang!


Właśnie dlatego warto rano nie wychodzić z hotelu w stylówie à la styl dziada.


Kto śledzi bloga od początku, wie, jak bardzo lubię ten balet.
W ostatnich dwóch sezonach nie udało mi się zdobyć biletów na warszawskie przedstawienia, więc ostatnio widziałam spektakl w dniu 19 grudnia 2015 roku. Pamiętam to dokładnie, bo wydarzenie miało miejsce o godzinie 12-tej, a później spotkałam się z WielkomiejskąWenus - pierwszy raz po latach. Tu zapis tego dnia.

Moja radość przy kasie biletowej była wielka.


Inscenizacja Dziadka do Orzechów w Zurychu odbiega od tego, do czego przyzwyczaiła nas Opera warszawska, gdzie w sposób dosłowny skupiono się na bajecznym aspekcie świąt Bożego Narodzenia wraz z jego śnieżną, idylliczną scenerią. Wersja warszawska to wielki ukłon w kierunku najmłodszej publiczności. Można ją potraktować jako wprowadzenie do świata opery i muzyki klasycznej. Scenografia przypomina tam wnętrze nieco kiczowatej kuli śnieżnej - kostiumy i rekwizyty są dopracowane w drobnych szczegółach, przy czym są one nieco przesłodzone i schlebiają gustom i fantazjom małych widzek i widzów. Co innego w Zurychu.

Scenografia, choreografia i kostiumy są tu skierowane do dorosłej publiczności i tym samym odzwierciedlają meta poziom tej opowieści, bowiem opowiadanie Dziadek do orzechów i Król Myszy autorstwa E.T.A. Hoffmanna jest interpretowane jako alegoria inicjacji seksualnej młodej kobiety. Podobnie jak Alicja w Krainie Czarów.

W inscenizacji rzucają się w oczy niezwykle finezyjne, kolorowe kostiumy oraz minimalna, niezbędna ilość rekwizytów - wiele z nich (być może wszystkie) stanowiło elementy zabawy, takie jak huśtawka, rolki, deskorolka czy prezenty. Zabawa jest elementem łączącym dwa etapy życia bohaterki Marie - etap dziecka i etap młodej kobiety. Młoda dziewczyna poznaje inny rodzaj zabaw, jakim - w teorii - będzie mogła oddać się na nowym etapie życia jako młoda kobieta.
Dlaczego w teorii? O tym za chwilę.

I to jest ten aspekt, który powoduje gigantyczny zgrzyt.
Hoffmann pisał to opowiadanie na początku XIX wieku. Jest ono zapisem zwyczajów, konwenansów i norm ówczesnego mieszczaństwa. Dla mnie jest to niezwykle trudne do przyjęcia, ale doceniam wierny przekaz historyczny fabuły, w której to podstarzały mężczyzna - dobrotliwy wujek - wprowadza nastolatkę w świat fantazji, zabaw i marzeń sennych. To on jest mistrzem tej ceremonii, to on decyduje, co będzie dane jej przeżyć. W końcu posiada on warsztat, gdzie majstruje przy urządzeniach mechanicznych, o których dziewczyna nie ma zielonego pojęcia...

W odróżnieniu od spłaszczonej wersji warszawskiej, w Zurychu widzimy, że bajka ta nie jest samą słodyczą. Tutaj mamy do czynienia z nieco upiornym snem, który raz jest słodką krainą, a innym razem - koszmarem. Podstarzały wujek w długim płaszczu nie pozwala Marie odwracać oczu od scen, które ją przerażają, czemu ona wielokrotnie daje wyraz przeraźliwym krzykiem.


Ta alegoria jest obrzydliwa.
I dobrze!
Obrzydliwe były normy społeczne europejskiego mieszczaństwa, które Annę Kareninę wpędziły pod pociąg. Obrzydliwe są normy społeczne katolickiej Polski z brzuchatymi dziadkami każącymi sobie opowiadać o szczegółach intymnych swoich wiernych. Obrzydliwi są polscy ginekolodzy mówiący do pacjentek per kotku i - przyrzekam - następnym razem złamię kolesiowi nos.
Piętą, bo inaczej się nie da w tej pozycji...

Nie jest to cukierkowa bajeczka o lizakach, o nie...
Początek XIX wieku to kilkadziesiąt lat przed popularyzacją pewnego przyrządu do masaży elektrycznych, których stateczne panie, damy i matrony zażywały chociażby w salonach kosmetycznych Heleny Rubinstein czy Elizabeth Arden, o czym zresztą możemy poczytać w podwójnej biografii Arden i Rubinstein Barwy Wojny autorstwa Lindy Woodhead (jest też film Histeria).

Był to czas, kiedy to mężczyzna miał władzę nad ciałem kobiety, a za namiętny seks niejedna kobieta zapłaciła utratą statusu społecznego albo wręcz życiem. Podły czas, kiedy zakazy i nakazy rządziły także intymnością, która z definicji przecież mogła służyć wyłącznie reprodukcji. Nigdy przyjemności. Z racji swojej złożonej natury wymagającej pewnego poziomu uważności i umiejętności partnera, kobiecy orgazm był jak Yeti i jako anomalia zyskał nawet status przypadłości medycznej. Kobieca masturbacja była tematem tak bardzo stabuizowanym, że od autoerotyzmu stosowniejsze wydawały się wizyty u lekarza-masturbatora, który już legalnie, w białym kitlu, mógł uzdrawiać pacjentki.

Nie-do-wia-ry!!!

Dziadek do orzechów w operze w Zurychu przywodzi na myśl wszystkie te aspekty i głęboko porusza. Kontrast pomiędzy tak szczegółowo dopracowanymi, bajkowymi kostiumami a powściągliwą skromnością scenografii i rekwizytów powoduje dysonans i niepokój. To świetna przestrzeń dla pojawiających się wątpliwości i dla rosnącego niepokoju - potęgowanego choreografią, kolorystyką kostiumów i charakteryzacją zespołu. To dość bezpośrednie odwołanie do Alicji z krainy Czarów. Przedstawienie nieustannie oscyluje pomiędzy zabawą a grozą, a wścibski wodzirej całego spektaklu nie pozwala nam zapomnieć, kto zafundował dziewczynie tę przejażdżkę.

Oglądałam spektakl z rosnącym przerażeniem, aż w końcu zrozumiałam, że ktoś tu dorósł.
Ktoś tu musiał w końcu dorosnąć.
Nie możemy w kółko udawać, że to jest słodkie i fajne, że stary gościu urządza inicjację seksualną nastoletniej córce swojego kolegi!!!


Zostawiam Was z tym.
To jest temat, z jakim świat boryka się do dziś.
Teraz po prostu mieszczańscy wujkowie jeżdżą do Tajlandii.

Wychodzę na spacer po Zurychu - do wegańskiej restauracji tibits, a później na koncert Stefki.
Już nie zdążę napisać o choreografii - że zawierała elementy tańca współczesnego i Lindy Hop i że końcowe pas de deux było piękne i hipnotyzujące.


Napiszę tylko, że czas najwyższy na balet o kobiecie inicjującej młodego mężczyznę.
Przy obopólnej zgodzie i w pełnej radości.

Na zdrowie!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz