I po co Ci to było, Koniczku?
Musisz to sobie jeszcze oglądać w operze?
Opera-horror.
Po siedmiu minutach rozważałam opcję na RudiRaus, no ale gdzie ja
bym poszła?
Od siebie nie ucieknę.
Bardzo mnie zemdliło i wszystko inne, ale że było to na II
balkonie, to po zejściu do szatni dominująca w tym była złość i - I swear –
jakby mnie któryś w foyer zaczepił oślizgłym tekstem, to by gorzko pożałował.
Co za piękna ironia/mądrość, że Opera Narodowa wystawia te
dwie opery w „święto zakochanych”. Zakochani, my ass. Tell me about it. Podczas
„Jolanty” goguś obok mnie na zmianę zerkał a to na zegarek, a to na mnie, ale
wcale nie na swoją „Walentynkę”, której nawet nie dotknął. Ożywił się dopiero
przy Sinobrodym – i to jak! Wszyscy się ożywili. W trzecim balkonie publiczność
wstała z krzeseł. No bo kto by dzisiaj jeszcze wierzył w fantasmagorie wydumanej,
wypaczonej, krzywdzącej, władczej, posesywnej, dualistycznej „romantycznej” „miłości”,
do której zmierza ta Jolanta? Tylko przedszkolaki, ale one nie chodzą w
Walentynki do opery. (W Walentynki to raczej perfekcyjna pani domu z piłkarzem.
Ciekawa jestem ich dyskusji na temat tych oper...) Cała reszta już troszeczkę
liznęła życia, zna ten kraj i wie, że my tu mamy taki klimat, że raczej
Sinobrody niż Werter.
Sorry.
Bardzo mocne jest to zestawienie. W Jolancie mężczyzna sprawia,
że niewidoma zaczyna widzieć. I to jest w ogóle bardzo dobra alegoria. Wszyscy
wokół utrzymują iluzję, że jej stan jest normalny. Ona nie może się dowiedzieć,
że inni widzą. Jak w Undergroundzie Kosturicy. Potem pojawia się On i Ją
uświadamia, za co Jej ojciec grozi Mu śmiercią. Następnie Ona zdrowieje i
widzi. I to już nie jest takie fajne. Niekoniecznie jest z tego zadowolona. Rzeczywistość,
prawda – to nie są łatwe sprawy.
Dobre przesłanie. Muzyka nudna, jak dla mnie.
W Sinobrodym natomiast kobieta symbolicznie ślepnie po
wejściu w związek, mimo że ma jeszcze przesłanki i wystarczająco dużo czasu, żeby
się tam nie pchać do tego zamku śmierci.
Zamiast kontaktu z intuicją jest „Kocham Cię”, meaning: „Kochaj
mnie, please, błagam, kochaj mnie, choćbym miała umrzeć”.
I potem cały ten hardkor.
Zrobili to filmowo. Muzyka jest już bardzo nowoczesna i
czasami brzmi po prostu jak z Hitchcocka (a napisano ją ponad 100 lat temu). Świetnie
oddaje emocje postaci na scenie i jest bardzo porywająca. Do tego
psychodeliczna, somnambuliczna scenografia Kudlicki (w Jolancie też), zimne
światło, bardzo filmowa gra aktorska śpiewaków i współczesne stroje +
wizualizacje komputerowe. To wszystko w języku węgierskim, który w połączeniu z
bas-barytonem brzmi po prostu upiornie.
To był prawdziwy horror.
W życiu żadna opera mnie tak nie poruszyła.
I mean, fizycznie. Z trudem dotarłam do domu.
Odkąd znam Buddystę dogłębnie rozumiem określenie „być
roztrzęsionym”...
Bo jest niestety ten minus, że ciało pamięta to, co
świadomość sobie zmiotła pod dywan.
I tak to się potem kończy, że masz mdłości po operze i w wielkiej spódnicy z koła, w pełnym makijażu i koronkach malowniczo gnijesz na kanapie jak zwłoki.
W Walentynki i jeszcze dłużej.
Hell, yeah.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz