poniedziałek, 27 lipca 2015

Kontakty społeczne a bezpieczeństwo na wiosce


Poniedziałkowy wieczór. Zmrok. Mżawka. Zimno. Niczym kiepski żart wrócił do mnie stan sprzed miesięcy i każe ćwiczyć się w pokorze i cierpliwości (ale jak długo jeszcze???). Przez cały dzień nie dość że dziaduję jak przejechana przez walec, to jeszcze zasypiam nad mega nudnym zleceniem w beznadziejnym narzędziu CAT. Około 19-ej Dings po raz kolejny daje się potrącić przez samochód. Jednym słowem: nędza.

Zamykam laptopa, chwytam słuchawki, ciężarki i idę biegać. Kolana mnie bolą, bo ostatnio tylko pływam. Już słyszę te pouczenia Pidżeja: "Jak boli, to dajesz dwa razy mocniej, żeby przepompować krew. Jak Ci słabo, to dajesz, aż zemdlejesz!" No dobra, daję. Mija minuta. W słuchawkach to:



Już mi trochę raźniej. Skręcam w lewo na kolonię, kilka metrów przede mną stoi ciągnik. Na drogę wychodzi trzech kolesi z nieco posiniałymi od denaturatu twarzami. To młodsza generacja, ale oczywiście ich znam - chyba koledzy z klasy Współwieśniaka.
- "Cześć!"
- "Cze! Co biegasz? Wsiadaj do skrzynki", mówi M'ek wskazując na przyczepę ciągnika.
Od Kuców do Totumfackiego już tylko się śmieję pod nosem.
Przy Totumfackim przez muzykę w słuchawkach ledwie przebija się okrzyk: "Eeeeee"
Zatrzymuję się i biegnę w miejscu. To zarośnięty niczym pogromca niedźwiedzi B. na rowerze. Dwadzieścia lat temu "the sweetest boy ever" i "the smartest". Dziś można go spotkać ćwiczącego asany pod sklepem albo zataczającego się tamże z tulipanem w brzuchu.
- "Ile biegasz?"
- "Dziewięć. A Ty?" Pytanie kurtuazyjne...
- "Dziewięć?!"(tu następuje dźwięk, którego nie umiem transkrybować - coś pomiędzy pogardą a uznaniem) "Ja na siłownie chodzę. Do Kerfura." (moje totalne zaskoczenie, ale nie daję poznać...)
Wyjaśniam, że z Pidżejem i Dyrektorem pracujemy nad wnioskiem o dotację na bezpłatną siłownię we wiosce. B. mierzy mnie wzrokiem od stóp do głów, cmoka z uznaniem.
- "Fajnie. No to nara."

Jaki kraj, tacy homeboy'e, ale pamiętam ich z podstawówki, mam szacun na dzielni i biegać po lasach się nie boję.

Wnioski:
1. Jak masz paskudny dzień, wyjdź z domu. Nawet się wyczołgaj, jak jest źle. Nigdy nie wiadomo, co Cię tam zabawnego spotka.
2. To nic, że pływasz prawie codziennie, aż się cała trzęsiesz z zimna. Teraz jeszcze dowal sobie te 9 kilometrów, bo inaczej kolana Ci całkiem wysiądą. I się ciesz, że masz gdzie, bo to są takie endorfiny, że aż dziwne, że cały świat nie biega.

Tym oto sposobem sprawiłam sobie bardzo, bardzo pogodny wieczór. Idę dziadować z książką, a rano dalej to zlecenie muszę tłuc, bo mi na gładź szpachlową brakuje.

PS. Żeby nie było, zdarza mi się też obcować z bardziej kulturalnymi i rozmownymi ludźmi. Np. dzisiaj odjechali nasi najukochańsi goście z Krakowa. Dziewczynki już takie duże!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz